W tym skocznym, lekko swingującym wykonaniu Wild Honey,
wśród prawdziwie dzikiej słodyczy melodii, miodnych akordów i atmosfery rodem z nowojorskich barów, w których drinki z wisienką nieodmiennie towarzyszą odgrywanym
na fortepianie nutom; wśród igraszek słownych, humorystycznych akcentów oraz
zabawy z jazzowymi konwencjami, odnajdziemy sędziwe angielskie porzekadło,
które ewidentnie po dziś dzień panoszy się w potocznej mowie. Zwróćcie uwagę na
kocówkę pierwszej zwrotki, a na pewno nie umknie ono waszym uszom.
Dziś przyjrzymy się bliżej nazwom brytyjskich metropolii,
mieścin i wiosek. Wędrując palcem po mapie Wielkiej Brytanii, można natknąć się
na iście zaskakujące miejsca, jak chociażby Nasty, Ugley, Crackpot, Pratt's
Bottom, The Bog, Apes Dale, Brown Willy czy Cockup Bottom (niedowiarków
zachęcam do sprawdzenia Google Maps). Zapewne za powyższymi nazwami kryją się
nie lada opowiastki, furgony beczek śmiechu, sprośne i przaśne perypetie,
których jednakowoż musicie poszukać sami, albowiem niniejszy wpis traktuje o
bardziej uniwersalnym i powszechnie spotykanym nazewnictwie. Powód jest prosty:
gdybym chciał szczerze i obiektywnie opisać historię Pratt's Bottom, nie
ukrywając istotnych szczegółów wdać się w pochodzenie Brown Willy, albo choć pobieżnie
nakreślić etymologię Cockup Bottom – cóż, musiałbym zmienić kategorię bloga na
coś dużo mniej cenzuralnego, zawierającego sceny dantejskie z minimum siódmego
kręgu piekła, podlane filuternym słownictwem (eufemistycznie rzecz ujmując) i
ozdobione obrazkami, na myśl o których rumienią mi się jagody. Tak więc lepiej
zostańmy przy nazwach przyzwoitych.
Po czym poznamy prawdziwych przyjaciół? Cóż, zapewne
istnieje wiele wyznaczników. Irlandzki poeta, prozaik i dramatopisarz Oscar
Wilde proponuje następującą definicję:
A true
friend stabs you in the front.
(Prawdziwy przyjaciel dźgnie cię od przodu.)
Drogą dedukcji i analogii łatwo można wywnioskować, iż
przyjaciele fałszywi nic tylko czają się ze sztyletami na nasze plecy. Iście
przerażająca wizja. Wymiar grozy rośnie jeszcze bardziej, gdy uświadomimy
sobie, że w języku angielskim owi fałszywi przyjaciele chytrze czyhają za co
drugim metaforycznym rogiem słownikowych kart, zastawiając językowe pułapki i
prowokując do popełnienia błędu. Przyjrzyjmy się bliżej tym faryzejskim
szubrawcom.
Mam dla was dwie wiadomości. Domyślacie się zapewne, jakimi
przymiotnikami mógłbym je opisać. Co jednakowoż sobie daruję, by nie uprzedzać
faktów, nie odstraszać potencjalnych czytelników, nie powielać klasycznych
scenariuszy. Do rzeczy zatem! Po pierwsze, dziś zajmiemy się jednym z
najpopularniejszych angielskich porzekadeł, które znać po prostu wypada, bez grymaszenia
i kręcenia nosem. Naukę umili nam mistrzowskie wykonanie High Hopes, w którym
chwytająca poetycka nostalgia, wirtuozeria i piękno kompozycji prześcigają się
nawzajem, co takt pokonując kolejne muzyczne wyżyny.
Cóż może być przyjemniejszego niż spacer z audiobbokiem, gdy
otaczająca nas przyroda koi zmysły, a słowa płynące do złaknionych narracji
uszu karmią duszę? No cóż? Może ewentualnie spacer z atrakcyjną kobietą w
zwiewnej sukience. Albo – co kto woli - z przystojnym mężczyzną, który nie
dość, że potrafi gotować, to jeszcze ma prawo jazdy i nieźle tańczy. Albo
zamiast spaceru można by od razu przejść do przyjemności natury nieco mniej
cenzuralnej. Ale poza sprawami damsko-męskimi ciężko wyobrazić sobie większe
rozkosze, niż rzeczone audiobooki. No dobra, fajnie też pozbierać grzyby czy
jagody, piknik urządzić, w jeziorze się wykąpać, na rowerze pojeździć… Jednakże
spacer z książką w uszach na pewno plasuje się w pierwszej, bo ja wiem, setce najprzyjemniejszych
rozrywek. Gdy dodam, że ową książkę można mieć za darmo (co w Polsce aż tak nie
powinno dziwić) i na dodatek legalnie (ha!), przyjemność słuchania powinna wskoczyć
do pierwszej dwu… trzydziestki.
Dziś na warsztat weźmiemy iście piekielny idiom, rodem z
najgłębszych czeluści angielskiej frazeologii. Jednakże przed chwyceniem owej
słownikowej bestii za rogi, posłuchajmy utworu, który pomimo diabła w tytule
okazuje się być frywolną, skoczną i przyjemną dla ucha kompozycją.
Pod koniec pierwszej zwrotki usłyszymy następujące słowa:
Ryby i owoce w języku angielskim (szczególnie w liczbie
mnogiej) są na tyle lingwistycznie ciężkostrawne, że potrafią przyprawić o
mdłości lingwistów uparcie próbujących przetrawić sekret ich gorzkiej
gramatycznej natury. Słowniki okazują się marnym remedium na ów przypadłość,
jako że odnajdziemy w nich obydwa słowa zarówno w formie rzeczowników
policzalnych (regularnych i nieregularnych), jak i niepoliczalnych. Którą zatem formę wybrać i czy w ogóle
jest między nimi jakakolwiek różnica?
Zacznijmy od ryb. Biorąc pod uwagę wpisy słownikowe, wciąż
dopuszczalne są dwie formy liczby mnogiej: fish oraz fishes, jednakże druga z
form zdaje się zanikać w języku używanym przez Native Speakerów. Jak możemy
przeczytać w Collins Cobuild
English Usage (CCEU)
Dziś uraczymy uszy komediowym podcastem, który krytycy powszechnie
uznają za najdoskonalszy przykład kwintesencji brytyjskości. Co jest
stuprocentową najprawdziwszą prawdą, gdy przez „krytyków” rozumieć będziemy „praktycznie
nikogo, a już na pewno nikogo ważnego”, „powszechnie” zastąpione zostanie przez
„raz na jakimś podrzędnym blogu”, a „najdoskonalszy” przeistoczy się w „jakiś”.
Owa perełka w multimedialnym potoku informacji to nic innego, jak…
„OK” podbiło język angielski w połowie XIX w., lecz z
początku swą zgrabną formą i wymownością urzekło jedynie amerykanów. Istnieje
wiele teorii zgłębiających etymologię owego enigmatycznego zwrotu i choć są one
ciekawe, niejednokrotnie intrygujące (przynajmniej dla lingwistów), czy zabawne
(znowu: przynajmniej dla lingwistów), to mimo wszystko w świetle dowodów
historycznych nie wychodzą poza krąg czystej spekulacji. Rzućmy okiem na kilka
potencjalnych etymologicznych kandydatów:
Zarówno „like” jak i „as” wykorzystywane są w języku
angielskim do tworzenia porównań, przez co też wielu uczniów myli te na pozór
podobne słowa i ich funkcje. Jednakże istnieją między nimi znaczące różnice,
którym przyjrzymy się bliżej w niniejszym wpisie. Wpierw jednak posłuchajmy
rewelacyjnej ballady na pograniczu jazzu, bluesa i rocka, w której charakterystyczne
dla amerykańskiego zespołu Morphine nuty głębokiego, hipnotyzującego saksofonu barytonowego dopełniają
liryczną narrację, nadając całości niepowtarzalny nastrój równie niepoprawnej, co wysmakowanej zmysłowości...
Jak powszechnie wiadomo, Brytyjczycy uwielbiają wszystko, co dziwne, pokrętne, nie do końca zgodne z zasadami logiki, a czasami wręcz ostentacyjnie z nimi sprzeczne. Daleko nie trzeba szukać, weźmy na przykład Marmite, co bardziej drastyczne gatunki serów, Monty Pythona, czy też zgoła absurdalne idiomy. I o ile Marmite jest tworem istniejącym we Wszechświecie najpewniej tylko i wyłącznie dlatego, że prawa mechaniki kwantowej – mówiące jakoby wszystko, co możliwe, prędzej czy później nastąpi, trzeba tylko cierpliwie poczekać – pozwalają mu na to, bo przecież nikt o zdrowych (a nawet chorych!) zmysłach, żaden szalony naukowiec, żaden zacierający ręce i demonicznie śmiejący się szarlatan nie ośmieliłby się stworzyć tak okropnie plugawej dla kubków smakowych substancji; więc o ile Marmite stanowi absurd niezrozumiały w sensie kosmologicznym, o tyle idiomy dają się lubić. Jakiś czas temu napisałem o mych dziewięciu ulubionych idiomach z kotami, dziś natomiast czas na nieco bardziej ogólne podejście do tematu, bez szufladkowania i przywilejów.
Jakiś czas temu wprowadziłem Was w arkana brytyjskiego prawa, opisując co ciekawsze przykłady niezmiernie intrygujących jurysdykcji we wpisie Wszystkie jesiotry Jej Królewskiej Mości. Jednakże by w pełni docenić wszechstronność kodeksów, dalekosiężne myślenie władzy ustawodawczej, nie wspominając o skrupulatnej dbałości o szczegóły; by pojąć majestat litery prawa, rzucającej cień na sprawy zarówno prozaiczne, jak i wagi najwyższej; w końcu by choć fragmentarycznie zrozumieć, czemu Brytyjczycy mają tak absurdalnie osobliwe poczucie humoru, musimy dalej podążyć meandrami legislacji. Tym razem na drodze prawa i praworządności napotkamy śmierć, Szkota, szkocką krowę, znaczek pocztowy, poborcę podatków oraz bombę atomową.
17 sierpnia 1955 roku niejaka Gloria Lockerman, 12-sto
letnia kujonka z Baltimore na oczach milionów widzów teleturnieju The $64,000
Question bezwstydnie dała upust swej naturze wszystko wiedzącej prymuski,
poprawnie literując słowo antidisestablishmentarianism. Po angielsku! Wiemy
przecież doskonale, że przeliterowanie krótszych, nieco mniej skomplikowanych
(acz wciąż wymagających) wyrazów, typu dog, cat, czy bus może nastręczyć nie
lada trudności, co dopiero myśleć o takich aglutynacyjnych gigantach, jak antidisestablishmentarianism…
Termin ów opisuje powstały w XIX w. brytyjski ruch polityczny, opierający się
likwidacji kościoła anglikańskiego; i do dziś uważany jest za najdłuższe słowo
nie będące terminem medycznym, chemicznym, technicznym, czy nazwą własną.
Jeżeli natomiast zajrzymy do Oxford English Dictionary, odnajdziemy w nim kilka
istotnie imponujących okazów, zdolnych przyprawić o dreszcze i jęki nieszczęśników
cierpiących na...
Hippopotomonstrosesquipedaliophobia, czyli lęk przed długimi
słowami. Sesquipedalian oznacza mający wiele sylab, znaczenia phobia nie muszę
tłumaczyć. Toteż sesquipedaliophobia opisuje irracjonalny lęk przed słowami o
wielu sylabach. Przedrostki hippopoto- oraz monstro- w zmyślny, nieco okrutny i
definitywnie sarkastyczny sposób wydłużają termin, nie zmieniając faktycznego znaczenia.
Na wstępie pragnę wszem i wobec obwieścić, iż poniższy wpis
przeznaczony jest tylko i wyłącznie dla pełnoletnich oczu, zatem jeżeli nie
ukończyliście jeszcze 18-go roku życia… Cóż, zapewne i tak wszystko
przeczytacie, ale wiedzcie, iż robicie to na własną odpowiedzialność, bez
zgody, a wręcz wbrew woli autora! Ot co! Gdyby to ode mnie zależało, już byście
mieli zasłonięte oczy, tudzież pisemną zgodę na lekturę podpisaną przez
obydwoje rodziców i wychowawcę klasy.
Formalności stało się zadość, przejdźmy zatem do rzeczy. Dziś
zajmiemy się słownictwem z brytyjskiego leksykonu słów, fraz, slangu i terminów
związanych z seksem. Tak, tak – wbrew powszechnie panującej opinii okazuje się,
że Brytyjczycy istotnie uprawiają seks, czasami nawet bez ubrań. Jak mawiają
Pogromcy Mitów: another myth busted! By nieco utrudnić życie najmłodszym
czytelnikom, ograniczę się do opisu poniższych słów jedynie w języku
angielskim.
Na wstępie, bez zbędnych ceregieli, bez żadnej bawełny i kręcenia lodów przyznaję się, że jestem fanatykiem podcastów. Formę tę uważam za filigranowe błogosławieństwo ery cyfryzacji i multimediów. Dlaczego filigranowe? Cóż, podcasty wciąż stanowią margines zero-jedynkowego potoku informacji i – choć coraz bardziej popularne i doceniane – wciąż tworzą niszowy internetowy ekosystem. Dlaczego błogosławieństwo? Ponieważ są skarbnicą wiedzy, humoru, ciekawostek oraz materiałów do nauki, którymi można cieszyć uszy w każdej wolnej chwili, sprzątając, spacerując, w autobusie, na rowerze, na siłowni czy nudnej randce… Ale zacznijmy od początku, czyli od etymologii słowa podcast.
Bywa, że kodeksy, statuty, legislacje, tudzież inne dekrety, zamiast straszyć czy nudzić posępną literą prawa, przybierają postać dziwacznych bohomazów, przestarzałych i niemalże bezsensownych jurysdykcji, kleksów na konstytucyjnych kartach. Dziś przedstawię kilka z mych ulubionych kuriozalnych okazów rodem z UK, które nieodmiennie kojarzę ze śmietanką brytyjskiego humoru, choć wątpię, by były zamierzonym żartem. Zaznaczam też, że poniższe treści są efektem wertowania Internetu, nie zaś faktycznych dokumentów prawnych, których jedynie fragmenty odnajdowałem to tu, to tam. Mam jednak nadzieję, że udało mi się odsiać ziarno od plew na tyle skutecznie, by serwowany wpis nie pozostawił historyczno-prawniczego niesmaku.
Czasami w życiu, w sztuce, czy w języku bywa tak, że na
pozór podobne rzeczy okazują się zupełnie różne. Weźmy na przykład szeroko pojmowaną muzykę
metalową. Grają na tych gitarach przestrojonych 3 tony niżej w kółko trr trr
trr trrtrr trr trr trrtrr; ryczą i drą mordy, że tak za przeproszeniem uszu powiem; dziwne obrazki na okładkach płyt umieszczają. Ale przecież jakby
pierwszemu lepszemu entuzjaście nordyckiego melodic death metalu skromnie
zasugerować, że jego ulubiona kapela to to samo, co Motley Crue, czyli to samo,
co Slayer, czyli to samo, co Accept – gdyby tak nieopatrznie powiedzieć, na
głos pomyśleć, to już po nas. Kilkugodzinny wykład o metalowej taksonomii
gwarantowany, najpewniej z przykładami na Youtube. Game over. Ale, ale! - wracając do
tematu: wszędobylskich podobieństw nie da się uniknąć, nic zatem dziwnego, że
konstrukcje used to do i used to doing w języku angielskim nastręczają problemów zagubionym w
labiryncie lingwistycznych luster uczniom. Na całe szczęście droga do wyjścia
jest krótka i prosta.
Cóż może być bardziej praktycznego niż dobry idiom z kotem? Poniżej znajdziecie listę mych ulubionych kocich fraz, wraz z definicjami, zdaniami przykładowymi i krótkim komentarzem.
1. as conceited as a barber's cat
very conceited, vain
My friend became as conceited as a barber's cat after she won the award at school.
Jak widać w krajach anglojęzycznych koty cyrulików, balwierzy, golibrodów i fryzjerów są tak zarozumiałe i zadufane, że dorobiły się własnego idiomu. Miau.
Jak to z przyimkami bywa, wszystko zależy od kontekstu. W tym przypadku sprawa jest jeszcze bardziej zagmatwana, jako że Amerykanie (najpewniej na złość, jak twierdzą lingwiści) wykazują zgoła odmienne preferencje od Brytyjczyków, robiąc wszystko na odwrót. Tak czy owak, postaram się ostatecznie i definitywnie roztrząsnąć sporną kwestię przyimków używanych ze słowem street, by nie były Wam straszne czy to na Wyspach, czy u Wujka Sama.
Antyczni Grecy ochrzcili dni tygodnia imionami znanych im ciał niebieskich – słońca, księżyca oraz pięciu planet (poza Ziemią), które z kolei nosiły boskie przydomki: Ares, Hermes, Zeus, Afrodyta i Kronos. Dni tygodnia nazywali Theon hemerai – dniami bogów. Antyczni Rzymianie mało oryginalnie, acz nad wyraz chytrze podkradli pomysł, zastępując grecki panteon swym własnym. Toteż w rzymskim tygodniu mieli swój dzień Mars, Merkury, Jowisz, Wenus i Saturn. Ludy germańskie, w tym plemiona anglo-saksońskie, dokonały kolejnej podmianki, oszczędzając jedynie Saturna, obok którego w kalendarzu zadomowili się Tiu (Twia), Woden (Odin), Thor i Freya (Fria). W okolicach pierwszego wieku naszej ery, Rzymianie rozpoczynali tydzień od soboty, jednakże z czasem kult słońca wezbrał na sile, w efekcie czego drugi dzień tygodnia - niedziela (Sunday) - dopchał się do koryta, oficjalnie zajmując miejsce numero uno. Poniżej znajdziecie krótki opis historii angielskich nazw aktualnie panoszących się w kalendarzach, wraz z ich historycznymi odpowiednikami.
Niech mnie dunder świśnie i kule biją, jeżeli się mylę, ale śmiem twierdzić, że każdemu od czasu do czasu ciśnie się na usta plugawe słowo. Powodów ku werbalnym ekscesom jest przecież całe multum. Ot, weźmy na przykład aurę, której kaprysy bezustannie ucierają nosa bezsilnym maluczkim mieszkańcom Niebieskiej Planety. Ilekroć wyjdę z domu, ledwie dwa kroki postawię, już mi uszy więdną bombardowane komentarzami przechodniów:
Znowu zimno, motyla noga!
Pies by trącał taki gorąc!
Do diaska z tym deszczem!
Do stu tysięcy fur beczek zardzewiałych kartaczy, co to za umiarkowana temperatura!
Zdecydowana większość tekstu tej lekko bluesowej, melodycznej, przyjemnie kołyszącej ballady została oparta na konstrukcji drugiego okresu warunkowego, co widzimy/słyszymy już w pierwszej zwrotce: